Pierwszego sierpnia o siedemnastej tradycyjna „minuta” ciszy była o dziesięć sekund dłuższa niż zwykle. To dla uczczenia siedemdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego.
– Gdy tylko zaczęło się powstanie w Warszawie, Niemcy zaraz zaczęli częściej odwiedzać gospodarstwa folksdojczy, a zwłaszcza często pojawiała się żandarmeria – wspomina Tadeusz Krokosz, który miał wówczas 22 lata i mieszkał we wsi na południe od Częstochowy. – Posterunki żandarmerii były, jak opowiada Krokosz, rozmieszczane głównie w budynkach szkół, bo tam było dużo miejsca, dobre warunki higieniczne i listy ludności. Sami natomiast żandarmi rekrutowali się nierzadko z przedwojennych policjantów, którzy zostali folksdojczami. Stacjonujący na okupowanych terenach Niemcy, którzy odbierali narzuconą przez okupanta na rolników daninę, w sierpniu 1944 roku wyjątkowo skrupulatnie sprawdzali ilość oddanych produktów.
– Niemcy najstaranniej pilnowali ilości koni, krów i świń – wspomina pan Tadeusz i dodaje, że okupanci zliczali kozy i owce tylko przy większych ilościach, a jeśli w gospodarstwie było ich tylko kilka sztuk, wtedy nierzadko w ogóle pomijali je w rachunkach. Podobnie dokładnie liczyli zbiory ziemniaków i zbóż z hektara, a mniej starannie liczyli inne płody rolne. Tadeusz Krokosz dodaje, że Niemcy płacili wtedy pół litra wódki za pół metra oddanego zboża lub ziemniaków.
– Podczas Powstania Warszawskiego skrupulatność okupantów sięgnęła zenitu. Od początku sierpnia 1944 roku za brak połowy metra zboża można było od razu zostać wywiezionym do obozu pracy – wspomina Krokosz. Opowiada też, że poza relacjami mieszkańców wywiezionych ze stolicy, nie było nigdzie żadnych informacji o rozwoju powstania.
– Z radia ani gazet nie można było się nic o powstaniu dowiedzieć, a wiadomości pojawiały się tylko z transportami mieszkańców Warszawy – pan Tadeusz opowiada, że około 10 proc. mieszkańców Warszawy wywożonych z ogarniętego powstaniem miasta trafiało na roboty na wieś pod Częstochową.
– Do jednego gospodarstwa trafiało wtedy średnio po dwóch pracowników – wspomina Tadeusz Krokosz. – Około 90 procent wywiezionych z Warszawy jechało jednak pociągami dalej na zachód, w stronę Opola i Wrocławia, najczęściej do obozów pracy i obozów koncentracyjnych. Ci którzy znaleźli schronienie w okolicach Częstochowy opowiadali o powstaniu w kościołach i we młynach.
– Były to miejsca, gdzie schodzili się ludzie z kilku najbliżej położonych wsi i głównie tam można było się dowiedzieć o sytuacji w Warszawie. Młynów było wówczas więcej, może jeden na kilka wsi, a kościołów mniej, może jeden na kilkanaście wsi – mówi Tadeusz Krokosz.
Zdaniem naszego rozmówcy, przez cały czas trwania powstania Niemcy na południe od Częstochowy byli bardziej nerwowi, zaniepokojeni i agresywni, a ich działania więcej miały cech brutalności i złośliwości. Pamiętali pewnie niedawne uderzenie na Bank Emisyjny w Częstochowie z kwietnia 1943 roku, dokonane przez partyzancką grupę Feliksa „Zagłoby” Kowalika, a dodatkowo zdawali sobie sprawę z ogromnej nieustępliwości i wytrwałości mieszkańców regionu, które udowodnili już podczas pierwszej wojny światowej, gdy w okolicach Herbów szmuglowano broń i amunicję na wielką skalę.
Po upadku Powstania Warszawskiego Częstochowa stała się stolicą Polskiego Państwa Podziemnego. W mieście znalazł schronienie dowódca Armii Krajowej Okręgu Warszawa Józef Rybicki, brat burmistrza Częstochowy Stanisława Rybickiego, który ranny uciekł z transportu i dotarł do domu brata. Przybył tu także Jan Mazurkiewicz, dowódca Centralnego Obszaru Delegatury Sił Zbrojnych, który koordynował organizację Komendy Głównej AK w Częstochowie. Pojawił się też Komendant AK, gen. Leopold Okulicki. W Częstochowie przebywał również Kazimierz Moczarski i kierowane przez niego Biuro Informacji i Propagandy AK. Po upadku Powstania Warszawskiego schronili się tu także prof. Jan Chodorowski z Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i rektor Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Włodzimierz Antoniewicz.