Każda kolejna doba upływała nam za rozpoznawaniu łowiska, testowaniu sprzętu, przynęt, metod połowu. Kiedy troszkę więcej dmuchało to stawialiśmy dryfkotwę, żeby móc kontrolować to, co się dzieje z łodzią.
Na dodatek otaczały nas tak piękne widoki, że czasem mówiliśmy, iż dla nich samych warto przejechać taki szmat drogi – ośnieżone szczyty gór, fiordy, surowa, skandynawska przyroda. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego, co można tam zobaczyć!
Jako sąsiadów mieliśmy dwie cudzoziemskie ekipy – jedną z Niemiec, a drugą ze Szwecji. Mieliśmy okazję gościć dwóch kolegów ze Szwecji na kolacji, której głównym daniem były pieczone łebki z dorszy. Rarytasik, palce lizać! I tak mijały godziny i nie wiadomo, kiedy okazało się, że czas kończyć norweską przygodę…
W czwartek po południu wjechaliśmy na prom do Stokkvagen i pożegnaliśmy przepiękną wyspę Indre Kvaroy. Czekała nas długa droga, ponieważ połowa naszej ekipy postanowiła wrócić do Polski już bez powrotnego przystanku w Szwecji. I tak przez Norwegię, Szwecję i Niemcy wróciliśmy do domów. Zmęczeni do granic możliwości po przejechaniu jednym ciągiem 2,5 tys km, ale zadowoleni z rewelacyjnej wyprawy pełnej wędkarskich emocji, nowych znajomości i doświadczeń.
W tych kilku zdaniach nie da się opisać takiej wyprawy – codziennie nowych miejsc, nowych łowisk, przygód i widoków. Każdemu, nie tylko wędkarzom polecam wyprawę do Skandynawii, ale nie do miast, które są po prostu zwykłymi miastami, takimi, jakich na świecie pełno. Jedźcie tam gdzie można na własne oczy zobaczyć prawdziwą skandynawską, dziką przyrodę – jeziora, rzeki, fiordy, góry, lasy, tundrę, łosie i renifery. A jak ktoś ma w sobie wędkarskie zacięcie to wyjazd tam bez wędki byłby bezsensowny. Mam nadzieję, że będzie mi dane jeszcze raz zawitać w tamtych okolicach, 2 km od koła podbiegunowego, na czystych i zimnych wodach Norwegii.