Nie jesteśmy panami swego losu, nie wybieramy ani czasu przyjścia, ani odejścia. Przykrym tylko, że w trwającym czasie strachu (i ze strachu pisanych przepisów) nie mogliśmy osobiście pożegnać odchodzących bliskich lub przyjaciół. Nie mogliśmy przejść tych kilka kroków, by im towarzyszyć w ostatniej podróży.
Odszedł Zbysław Janikowski. Postać wtopiona w mój zakątek miasta (ten między „blokadą” a Sobieskiego), taki uśmiechnięty, starszy pan, nieduży w okularkach z silnymi szkłami, prowadzony na spacer przez wiernego psiaka. Postać tak wtopiona w mój zakątek miasta, jak figura pani Kowalskiej na skwerku. Miał swoje lata, był z tego przedwojennego pokolenia, tego „nie do zdarcia”, zbyt doświadczonego goryczą tragedii, a przez to ze stoickim spokojem obserwującego nasze namiętne spory. Zbysław był wspaniałym gawędziarzem, a sztuka to wielka, niesłusznie niedoceniana. Ten wrodzony talent, u emerytowanego przemysłowca – włókiennika, odkrył Janek Pawlikowski, przekonał, skusił i zmusił Zbynka, by to, o czym opowiada, przelał na papier, by swoją formę opowiadacza zmienić na styl literacki. I była to jedna z najlepszych rzeczy, jaką Pawlikowski zrobił Częstochowie, narodził się Zbysław Janikowski, pisarz płodny, urzekający stylem i treścią. Lubicielom tradycyjnej satyry dedykował coroczne szopki prezentowane w sali muzeum, dla Krzysztofa Kasprzaka pisał scenariusze filmów o starej Częstochowie, dla amatorów historycznej nostalgii książki o przeszłości Częstochowy, dla wnuków… tak o nich przede wszystkim pamiętał… przepiękne bajki.
Kilka miesięcy temu miał swój benefis, związany z promocją książki o Częstochowie w PRL. Sala muzealna zapełniła się tłumem lubicieli, prezentację umilał kwartet „rewelersów” chóru Pochodnia. A bohater wydawał się – na początku spotkania – jakby mniejszy, jakby smutniejszy. Kilka dni wcześniej pożegnał żonę… poczuł na starość gorzki ciężar samotności. Atmosfera spotkania napełniła go na nowo energię, jakby odżywał pod wpływem oklasków. Wdzięczna pamięć czytelników była tym, co nadawało mu sens życia. I tą pamięć trzeba zachować…
Nie był, niestety, Zbysław jedynym z bliskich lub znanych mi osób, które odeszły w tych czasach, gdy żegnać ich nie wolno. Po długiej chorobie odszedł Mirosław Krachulec, znakomity rajdowiec samochodowy, prezes Automobilu Częstochowskiego, kilkakrotny mistrz Polski w różnych klasach kwalifikacyjnych. Wspominać go można jako osobę realizującą conradowską radę: iść za marzeniem… Są ludzie, którym sport zapewnił pieniądze, są tacy, którzy dorobiwszy się pieniędzy, chcą realizować ambicje sportowe. Ale są też tacy – jak Mirek – dla których pieniądze były tylko drogą do celu. Startując „od zera” stworzył szereg dobrze prosperujących przedsiębiorstw, tylko po to, by dzięki nim zdobyć środki na uprawianie sportu automobilowego. Zaczynał jako biznesmen w PRL, znosząc stoicko zmienną wobec „prywaciarzy” aurę. Powtarzał często: „Biznes to tylko biznes, może się zdarzyć, że przyjdą z urzędu skarbowego i zabiorą ci wszystko. Ale to tylko pieniądze. Tych pucharów, medali i tytułów mistrza nikt mi nie zabierze…”
Demografia pokazuje jak ubywa częstochowian. Dla mnie to ból osobisty, odchodzą ludzie, których – tak się wydaje – nie ma kto zastąpić.