Gorączkę wyborczą leczyłem jazdą na rowerze. Jechałem zatem sobie, między I a II turą, przez Polskę małoturystyczną, przecinając w poprzek Opolszczyznę, by dotrzeć pod dolnośląskie Ziębice. Tam bowiem, pod Ziębicami, w zapiskach klasztoru cystersów w Henrykowie, zapisano powstanie polskiej solidarności. Pierwszymi odnotowanymi słowami w naszym języku było: daj ja pobruszę, a ty pocziwaj (w ogólnym znaczeniu: mąż mówił do żony: pozwól, ja teraz popracuję, a ty sobie odpocznij).
Solidarność dawno przestała być znakiem firmowym naszej Ojczyzny. O wspólnocie mówi się językami dyktatora, polegać ma na wspólnym prężeniu się na baczność przed władzą. Odkryto, że najlepsze biznesy robi się na wojnach i rewolucjach, kiedy ludzie nienawidzą ludzi, wtedy łatwiej ich zmobilizować, ustawić w szeregu, pozbawić samodzielności w myśleniu, ograbić z majątku i oszukać. Solidarność to wzajemne zaufanie, wnikające z wiary w dobre cechy ludzi. Nie utrzyma się, gdy polityczny sufler podpowiada nieufność. Te, facet, nie bądź frajer, ty będziesz brusił, a ta leniwa krowa zajmie się leżeniem i pachnieniem. Słuchaj, kobito, nie bądź niewolnicą, facio chce jeść, to niech se sam jajecznicę smaży… I tak kropla, po kropli, słówko do słówka, by wbić ludziom w łby przekonanie, że sami, nawet w rodzinie, się nie dogadają, że musi ktoś to krzepko trzymać za mordę, bo inaczej się pozabijamy.
Wybory nie były ani uczciwe, ani demokratyczne. Kampania świadomie podsycała nieufność i nienawiść jednych ludzi do drugich. Tego można się było spodziewać. Polska jest ostro podzielona: to oczywiste, bo na tym zależało politykom. Strona „demokratyczna” przegrała, nic dziwnego, nie starała się nawet specjalnie, by przekonywać ogół do swojego przywiązania do demokratycznych wartości.
Jechałem przez Polskę, gdzie nie widać było opozycji. Na wsiach i w miasteczkach między Częstochową a Wrocławiem widywałem tylko plakaty pana Dudy, śladowo pana Bosaka i pana Kosiniaka-Kamysza. Podejrzewam, że w tych miasteczkach i wsiach lokalny polityk reprezentujący KO jest zjawiskiem bardziej egzotycznym od białego misia. Polityk KO dla nich to taki Trzaskowski z wielkiego i nielubianego stołecznego świata, który tu zajrzy raz na 10 lat, poopowiadać wdzięczne frazesy. A jedyny kojarzony z KO program to prykaz naśladownictwa wielkomiejskich wzorów.
Nie da się budować demokracji przez nieobecność. Nie da się apostołować nawet z najsłuszniejszą religią unikając ludzi i rozmów z nimi. Technologia kusi nas bańkami, można się zamknąć we własnym wirtualnym światku, można w nim znaleźć tabuny zwolenników i potaczkiewiczów, można w tym światku mieć luksus przekonania o 100% racji. Tylko, że w ostatecznym rachunku to jest jałowe.
Wiadomo komu w tych wyborach kibicowałem, przegrana boli. Ale jeszcze bardziej boli wyraz frustracji, ta fala niechęci wobec mieszkańców Polski B, tej odległej od świateł wielkich miast. Jeżdżę tam, sypiam tam czasem na łąkach w namiocie, jadam śniadania przed sklepami, spotykam tam dobrych ludzi, którzy, gdy trzeba służą mi pomocą, podadzą spragnionemu szklankę wody, wskażą jak dojechać do miejsc ciekawych, cieszą się rozmową z kimś nieznanym, przyjezdnym…
Nie warto ich obrażać, to politycznie jałowe i po ludzku głupie…