Wakacje, ekskursje, wycieczki… Nawet pan Tusk jeździ po kraju… Modą więc od kilku lat są przewodniki kulinarne, podkreślające rolę kubków smakowych w poznawaniu dziedzictwa kulturowego odwiedzanego regionu. Jak Podlasie, wypada spróbować kiszki ziemniaczanej i kundziuka; w stołecznych okolicach podobno można dostać flaki po warszawsku z pulpetami, a na piastowskim Dolnym Śląsku – prawdziwy kebab z sosem jogurtowym…
Nie ryzykowałbym pisania przewodników kulinarnych, choć jeżdżę tu i tam, a przy okazji jadam. W czasach kryzysowych, by zyskać wiarygodność jako smakosz, trzeba dysponować zarobkami prezesa państwowej spółki. Chcesz popróbować regionalnego specjału, licz się z wyfrunięciem gotówki z portfela, a jak kto woli – środków płatniczych z plastiku. Logiki cenowej tu żadnej nie ma. Oryginalne i regionalne pierogi ruskie taniej dostaniesz na krakowskim Starym Mieście, niż w podczęstochowskim Olsztynie. Ten Olsztyn jest już dla mnie poza logiką. Upadł mój ulubiony bar „Zacisze”, gdzie w sympatycznej atmosferze kosztowało się dań „jak u mamy”, płacąc „jak w Biedronce”. Za to powstał kolejny „snob-bar”, dla dysponujących grubym portfelem posiadaczy rowerów elektrycznych. Moje doświadczenie absolutnie nie odpowiada trendom lokalnego rynku gastronomicznego, więc przewodnika pisać mi nie wypada.
Mogę, narażając się na zarzut kryptoreklamy, polecić parę miejsc. W Mstowie otwarto punkt piekarniczy z cukierenką: w eleganckiej kawiarence zjeść tu można świeżutką napoleonkę i wypić dobrą kawę, płacąc „ceny sklepowe” sprzed inflacji. W Karczewicach, w leśnym ośrodku nad stawem, ceny już tak niskie nie są, ale smażony pstrąg lepszy od „złotopotockich”. Na pstrąga polecam wybrać się do miejsca absolutnie nieznanego, nad staw w Masłońskiem-Natolin. Środek lasu, niepozorna budka, staw pokryty nenufarem, a z tego stawu wyłowioną rybę wędzą na miejscu i świeżo przygotowaną podają głodnym przybyszom. Miłośnikom innych tradycji podpowiadam odwiedziny Boronowa lub sąsiedniego Koszęcina. W pierwszej miejscowości znajdziemy jeden z najpiękniejszych kościołów drewnianych, w drugiej pałac – siedzibę zespołu „Śląsk”. I tu i tam proście w restauracji o roladę z kluskami śląskimi i kapustą modrą. Inne dania w tej krainie, mogą spieprzyć, kebabu i pizzy trzeba na lublinieckiej ziemi unikać. Ale rolada to smak gwarantowany tradycją, pewnie spaliliby knajpę profanującą prawdziwie ślonską potrawę.
Kulinariami o swojskich korzeniach szczyciły się Żarki „żydowskie”. Szczególną sławę, ćwierć wieku temu, zdobyła nieżydowska golonka, przyrządzana przez fanatyka bawarskiej kuchni. Znikła niestety, pustkę pozostawiając, następcy gastronomiczni pulsują chimerycznie. Podobnie widać smutny upadek obiadowych obyczajów Złotego Potoku. Dobiła to miejsce jarmarczność smażalni nad „Amerykanem”. Za to nadal polecać mogę Ostrężnik, miejsce urokliwe, dania bezpieczne (nikt tu się nie struł od czasu Kazimierza Wielkiego), tylko w upalne dni osy dokuczają.
Nie znam więc w naszych stronach miejsc, gdzie wytrawny smakosz okrzykami ochów i achów witałby unikalną regionalność. Bo i regionu częstochowskiego nie ma. Ale nawet w czasach drożyzny z głodu się nie ginie i miejsca karmiące dobrze wspomina. Oby mi w Olsztynie „Zacisze” przetrwało, bo tu nie tylko o kuchnię chodzi, lecz o uroczą gościnność.