Jest jeszcze jedna rzecz pewna i trwała, oprócz perspektywy śmierci i płacenia podatków; to narzekanie na stan dróg. Od Galla Anonima po współczesnych pismaków każdy w tej sprawie ma coś do powiedzenia, przeważnie niepochlebnego, w stosunku do zarządców dróg.
Nadbudowa wyprzedza bazę, drogi budowane pod tarantasy nie nadają się pod automobile; ulice tworzone w dobie talonów na „syrenki” nie mieszczą natłoku okazyjnie sprowadzanych bmw i opli.
W tysiącletniej historii Polski modernizacja kojarzyła się z budowaniem dróg. Z pewną nieśmiałością odczytujemy, że w czasach kongresowego Królestwa Polskiego ( 1815-1830) wybudowano 2 tys. km. ówczesnych autostrad (dróg bitych metodą MacAdama), a drogę ekspresową Warszawa-Katowice wybrukowano w ciągu dwóch lat: 1937-38. Nie było wtedy współczesnej techniki (koparek., walców, maszyn do asfaltowania), ale nie było też ustawy o zamówieniach publicznych i jej podobnej biurokracji.
Stan dróg w Częstochowie jest, jaki jest. Aby jednak coś w nim pozytywnego znaleźć, zwróćmy uwagę, że chodząc po naszym centrum, stąpamy po żywym skansenie techniki. Znajdziemy (np.na ul. Loretańskiej) bruk „makadama” przypominający nasze pierwsze utwardzone ulice. Dostrzeżemy dumę przedwojnia, czerwień cegły klinkierowej. Ujrzymy strzegomską kostkę granitową, szlachetny surowiec, którym wyłożono plac magistracki. Jest, a jakże inaczej, polski patent technologiczny, betoniki inż. Trylińskiego, ‘trylinkami’ zwane. Są też płytki chodnikowe z żółto-rdzawą domieszką lokalnego „złotogórskiego” wapienia, wyrób przedwojennej miejskiej betoniarni. Ba, nawet asfalt w niektórych miejscach przywołuje pamięć głośnych sporów z początku lat trzydziestych, dotyczących stosowania tej technologii w miastach. A Częstochowa była wtedy asfaltowym prekursorem wśród polskich miast.
Zmieniała się technologia, szukano różnych rozwiązań, by poprawić jakość życia. Dziś też, tęskniąc za jakością, nie pragniemy żyć w skansenie, chcemy dróg bez dziur, równych i bezpiecznych. Stare na śmietnik. Takie było zawsze hasło nowoczesności.
Ale, ale, piwo wale. Są ludzie, którzy z dumą i lubością trzymają w domu starą, dębową szafę gdańską, mimo że stać ich na nowy mebel z IKEA. Staroć ma swoje zalety, nie tylko estetyczne i sentymentalne. Kiedyś tworzono rzeczy trwałe, z myślą, by służyły przez stulecia. Dziś takie podejścia to ekonomiczny absurd, dla wytwórców istotne jest byśmy co pięć lat kupowali nowe samochody, szafy, pralki, lodówki. Podobnie ze starymi materiałami drogowymi. Klinkier czy kostka granitowa trzyma się dobrze od 80 lat; nie możemy tego samego powiedzieć o nowoczesnym asfalcie na DK-1. Płytki chodnikowe z przedwojennej betoniarni wytrzymywały parkowanie ciężarówek dostawczych, a tego raczej nie znosi modernistyczna kostka brukowa.
Może więc, zamiast śmietnika, lamus by się przydał? Taka „desa”, „antykwariat”, w którym chętni mogliby legalnie kupować usuwane z modernizowanych ulic stare materiały. Nie tylko przez sentyment dla przeszłości, ale całkiem racjonalnych pobudek nie brakło by chętnych, by dróżkę dojazdową do swojego domku wybrukować granitem z pl. Biegańskiego czy klinkierem z ul. Dąbkowskiego. Bo jest to równie trwałe jak szafa gdańska.
Marzenie. Komu by się chciało je realizować. Walta piwo i narzekajta żywo.