Przez ponad dwa latach, 1980-1982, najmądrzejsi politolodzy łamali swoje głowy, szukając odpowiedzi na pytanie: czy żyje Breżniew. W polityce śmierć nie jest tym samym, co w biologii. Stalin umarł jednocześnie fizycznie i politycznie, jego następca Chruszczow żył biologicznie jeszcze długo po politycznej śmierci. Breżniew w 1981 r. wyglądał na fizycznego trupa, taką zakonserwowaną mumię poruszaną ukrytym mechanizmem, ale politycznie był nadal dyktatorem najniebezpieczniejszego imperium świata.
Nie są to tylko gdybania historyczne. Nie życząc nikomu śmierci w sensie biologicznym, mam powody – jako poddany Jaśnie Państwu Polskiemu, by wiedzieć, czy – uchodzący za dyktatora – pan Kaczyński – nie jest, przypadkiem, politycznym trupem. Z trupami zwykle tak jest, że się jako ostatni dowiadują o swym zgonie. Bytują sobie sądząc, że żyją w dobrostanie, a tu już najbliżsi kupują trumnę i niecierpliwie szukają testamentu. Moje pokolenie pamięta jeszcze szokowe zdumienie pana Gomułki i pana Gierka, gdy przypadkiem dowiedzieli się, od sprzątaczek i kierowców, że nie są już tymi, za których się uważali, lecz tylko niepochowanymi zwłokami.
Pozycja Kaczyńskiego wynikała z mitu „wszystkomożności”, miał on mieć nieograniczoną prawem władzę decyzyjną nad wszelkimi instytucjami państwa i egzekwował to silną ręką. Ten mit posypał się. Była „5 dla zwierząt” mająca być tekstem rozdzielającym dobrych od złych, pomysł, dla którego „dyktator” nie potrafił wymusić poparcia nawet we własnej partii. Było orzeczenie TK w sprawie aborcji wydane w, co najmniej, niefortunnym momencie, orzeczenie, za które spadła odpowiedzialność na „kontrolera” TK. Była rekonstrukcja rządu, która zmieniła się w publiczną kłótnię złodziei o podział łupów. Polityka tak krajowa jak i zagraniczna stała się nieprzewidywalnym chaosem, nie wiadomo, kto i za co ponosi odpowiedzialność. Nie istnieje Rada Ministrów, jej prezes nie panuje nad szefami resortów. Klub parlamentarny PiS zmienił się w szlachecki sejmik, gdzie liczy się siła szabel frakcji. W tym chaosie mówienie o decyzyjności Prezesa-Wicepremiera, brzmi jak zaklinanie rzeczywistości.
Jest już trupem, wyjmowanym czasami z trumny, by któraś z frakcji mogła się wesprzeć symbolem. Jest już trupem, którego przemowy wysłuchiwane są przez najbliższe, polityczne otoczenie z minami: pleć, pleciugo, byle długo… Jeszcze zwyczaj nakazuje pielgrzymowanie na Nowogrodzką, ale to już tylko formalne gesty okazywania szacunku zwłokom.
Kiedyś straszył, dziś śmieszy… Jego pohukiwania z sejmowej mównicy brzmią frustracją bezsilnego, wkurzonego własną niemocą, staruszka. Najbliżsi nie mogą mu ograniczyć wolności, nie mogą zabronić dziwactw „ojczulkowi”, dyskretnie kryją zażenowanie. Jakieś wezwania do tworzenia bojówek „w obronie Kościoła”, jakieś grożenie opozycji więzieniem, zapowiedzi toczenia wojny z UE w obronie zagrożonej, ponoć, niepodległości… To nie kabaret, to smutny widok owej starczej frustracji, która nie pozwala się pogodzić z faktem swej politycznej śmierci.
Można jedynie delikatnie podpowiedzieć rządzącej kamaryli: pochowajcie już tego pana, z przysługującymi honorami, bo niepogrzebane zwłoki psują klimat.