„Po dobrej trawie lepiej się ryczy” – powiadała krowa do kozy i stąd określenie „mowa-trawa”. I rzeczywiście tegoroczne wzmożenia emocjonalne wzbogaciły nasz język, tworząc z niego ekosystem bujniejszy od łąk nadbiebrzańskich.
Nie, żebym narzekał na wulgaryzmy, byłem w wojsku, w wiezieniu, pracowałem na budowach, więc trudno mnie zgorszyć. Wulgaryzm czasem jest niezbędny, by oddać uczucia. Inaczej brzmi pytanie: „co to jest?”, od pytania-stwierdzenie: „co to, k…a, jest”; inna jest suplika: „odejdź stąd (w pokoju); a kysz zdechła mysz”, inną krótkie „wy….j”(w podskokach). Wulgaryzmy są oswojone, nie wiem kogo jeszcze gorszą, oprócz policjantów i polityków.
Bujność mowy-trawy obfituje nowotworami o anglosaskim pochodzeniu, tak jakby nasz opis rzeczywistości miał być zbyt ubogi. Muszę przyjąć do wiadomości, że jestem „boomers”, czyli po polsku „dziaders” i jeśli tego nie rozumiem, to lepiej bym zamilczał. Nieliczni odezwą się w mojej obronie, wskazując, że jest to ejdżdżyzm (co to za cholera, to i ja nie wiem), większość jednak skuli uszy i pogodzi się z werdyktem młodych, gniewnych karierowiczów.
W ten rozkwit roślinności, z obowiązku, wpisuje się Rząd. Mówi mi, że wprowadzi lub wprowadził „lockdawn”… A co on ma na myśli, tego nie wiem, choć brzmi to mądrze. Kiedyś był lokaut, którego genezą było bezrobocie. Jeszcze w 1905 r. bezrobocie było czynnością wzajemną, na bezrobocie mógł wysłać pracodawca, zamykając zakład, albo na bezrobocie szli robotnicy protestując przeciw pracodawcy. Potem rozróżniono obie czynności, nazywając obcymi słowy: strajk i lockaut. Ale lockdawn nie jest lockautem, choć zachowania rządu trochę na to wskazują. W słownikach angielskich to określenie rezerwowano do procedury dyscyplinarnej w więzieniach, czyli do zaganiania siłą więźniów do cel. Trafne, ale trochę smutne to przyznanie, że Polska jest więzieniem, a my penitencjariuszami zaganianymi do cel.
Dla pocieszenia straszy się nas czymś określonym jako „narodowa kwarantanna”. Rozumieć to można jako rodzaj wyselekcjonowania ze zbiorowości czegoś nazwanego „narodem” (samych, blond-prawdziwych Polaków) i zamknięcie ich w klatce ochronnej. Coś takiego robi z Koreańczykami dynastia Kimów, ale nie wiem czy to komuś w tym państwie pomogło…
Podobnym nadużyciem słownym są zbitki sugerujące: „tarcza” i wynikająca z tego „pomoc państwa”. Jeśli urzędnik wydał przepis skutkujący wymiernymi stratami przedsiębiorcy, to się powinno mówić o odszkodowaniach, a nie o pomocy ze strony państwa. W tym więc wypadku, słowo „pomoc” jest formą wykręcania się od odpowiedzialności.
Smutne konsekwencje może mieć także nadanie pozytywnego sensu słowom „dystans społeczny”. W innej epoce (rok temu) „dystans społeczny” miał czasem wydźwięk negatywny, oznaczały obojętność z jaką mija się zauważone wypadki nieszczęść ludzkich. Moralność nakazywała udzielić pomocy, gdy ktoś na ulicy traci przytomność, gdy silniejszy bije słabszego itp. Teraz absolutnie nie można udzielić nieprzytomnemu „sztucznego oddychania”, nie możemy zbliżyć się do bitego na odległość 1,5 metra, nawet babci nie wolno pomóc w przejściu przez ulicę. Cnotą jest egoizm i dystans społeczny.
Kiedy my, k…, wyjdziemy z tego zachwaszczenia pojęć.