Ludzie pióra uwielbiają z końcem roku robić bilanse i podsumowania wykazujące, że mijający okres był przełomowy, istotny, a nawet bardzo ważny, a co najważniejsze, jak w filmie, najlepsze jeszcze przed nami. Ludzie pióra z tego żyją, więc nie pozbawiajmy ich tej złudnej radości. Sam zaś wolę zachować skromny sceptycyzm. W najbliższej przyszłości jedyne co pewne, to to, że muszę rozliczyć PIT, reszta jest jedynie przypuszczalna. A ocena minionego roku? Poczekajmy cierpliwie ze 100 lat, wtedy dowiemy się co z 2020 r. zapamiętano.
Rok 1816 był rokiem bez lata, w lipcu były przymrozki, słońca nie widać było zza chmur, klimat ten doprowadził do masowej klęski głodowej z milionami ofiar. I co z tego, na lekcjach o tym okresie dowiadujemy się, że było Waterloo, powstało Królestwo Kongresowe i kiełkował w Wilnie oraz Londynie romantyzm. W latach 1829-1835 przez świat przetoczyła się wielka epidemia cholery, zaczęła się ona na Kaukazie, wojska rosyjskie walczące z powstaniem polskim przywlekły ją nad Wisłę, emigracja popowstaniowa rozwlekła ją dalej. Kogo to dziś obchodzi? My z tego okresu wolimy pamiętać Mickiewicza i Chopina. Coś, co kiedyś wydawało się zdumiewające i ważne, potem spowszechniało, zbanalizowało, uległo zapomnieniu. Ponieważ lubimy się bać, to w każdym pokoleniu pojawiał się strach przed zbliżającą się katastrofą (obecnie jest to lęk wobec zmian klimatycznych) lub straszną zaraźliwą chorobą (kiedyś cholera, dziś COVID). Za kilkadziesiąt lat nikt nie będzie pamiętał czego i dlaczego żeśmy się bali.
Kiedyś w czasach, których nikt nie pamięta, człowiek sam musiał walczyć ze swoim strachem, sam musiał zadbać o wyżywienie i bezpieczeństwo swojej rodziny. Dzisiaj jak się coś dzieje to czekamy na aktywność rządu. A politycy są jak dealerzy narkotyków, podsycają w nas przeświadczenie, że bez rządu jesteśmy bezradni jak nagie dziecko w kępie ostów zaatakowane przez małpy. To uzależnienie ma swoją cenę…
Co by się stało, gdybyśmy w natłoku informacji przeoczyli pojawienie się pandemii koronawirusowej? Pewnie nic. Na przełomie 2019/2020 r w Polsce 3,7 mln ludzi zachorowało na grypę (trzy razy więcej niż w 2020 r. na COVID), nikt na to uwagi nie zwrócił, bo grypa była zawsze. Czy wymarlibyśmy na skutek zarażania się „koroną”? Pewnie nie, bo śmiertelność tej choroby nigdzie nie przekroczyła 1% zarażonych. Nastąpiłby znaczący wzrost śmiertelności?
A co to znaczy „znaczący”? 40 lat temu facet żył średnio 63 lata, dziś żyje 76. Do jakiego poziomu miałaby się obniżyć przewidywalna długość życia, byśmy mieli podstawy mówić o „znaczącej” śmiertelności? Dane statystyczne z października mówią o blisko 50% wzroście zgonów, ale zdecydowana większość z nich nie ma bezpośrednio nic wspólnego z COVID (pośrednio tak, bo walcząc z pandemią rozpieprzono cały system opieki zdrowotnej). Nie należę do grona osób negujących czy lekceważących korono-zagrożenie, chodzę w masce, zachowuję dystans, będę się szczepił (jeśli to będzie możliwe). Nie uważam jednak tego zagrożenia za coś w dziejach ludzkości nadzwyczajnego i nadzwyczaj groźnego. Groźne jest to, że koncentrując się na jednym strachu, lekceważymy i nie zauważamy innych, poważniejszych nieszczęść. Groźne jest to, że zamiast samemu zadbać o zdrowie, czekamy, by zrobił to za nas rząd.
Choroby były, są i będą, żaden rząd z nimi nie wygrał. Trzeba iść na „odwyk”, wyzwolić się z uzależnienia od polityków i samemu, odpowiedzialnie, dbać o siebie. To trudne, ale możliwe…