Pan Premier popełnił lapsus na miarę Marii Antoniny. Biedna ta Habsburżanka, żona króla Francji, na żalenie się ludu, że chleba brak, poradziła by jedli ciasteczka. Podobnie pan Premier, na zarzuty o rosnącą inflacje, odparł: „nie szkodzi, ważne, że płace rosną dwa razy szybciej od cen”. Po czym sam sobie i swojej kompanii przyznał odpowiednie do tej deklaracji podwyżki.
I się zaczęło. Jeśli podwyżki płac mają przeganiać wzrost cen, to czemu ich nie przyznano ratownikom medycznym? A jak się im przyzna, to czemu nie pielęgniarkom, a jak im, to czemu nie nauczycielom, pracowniczkom ZUS, GUS, innych urzędów i instytucji państwowych, a nawet muzykom naszej Orkiestry Symfonicznej, bo też musi być ich stać na kurczaka w niedzielę? Gdy rosną ceny, nie ma grupy, której nie należałyby się podwyżki płac, bo brak podwyżki oznacza materialną degradację.
Inflacja jest korzystna dla budżetu państwa. Dochody oparte są na podatkach liczonych w procentach od zarobków ludzi, wydatki określone są sztywnymi kwotami. Gdy rosną ceny i płace, państwo ma więcej z VAT i PIT, tyle samo wydaje na program 500+. Realnie owe 500+ staje się 500- (minus inflacja), ale kogo to obchodzi. Ważne, że państwo zarabia więcej, więc jaśnie państwa stać na premie. NBP zatem zamiast wypełniać swoje konstytucyjne obowiązki „duszenia” inflacji, świadomie ją podsyca, bo „swoi” zarobią.
Inflacja to poczucie życia w obłokach mirażu. Podwyżki łagodzą dolegliwości drożyzny, przestajemy się orientować, czy żyje nam się lepiej czy gorzej, niż rok wcześniej. Słabszych, którzy tracą, nie dopuszcza się do głosu, a jeśli nawet to ich „wygłodzony” pisk nie przebije się przez propagandę. Inflacja niszcząc oszczędności, wymusza wzrost konsumpcji, gospodarka dzięki temu szybciej się kręci. Inflacja pozwala ukrywać niepopularny wzrost podatków. Nie odróżniamy, czy cena coca-coli wzrosła, bo wszystko drożeje, czy to skutek „opłaty cukrowej”. Czy ceny energii rosną, jak wszystko, czy z powodu spisku UE i opłat za emisję, a może z powodu dotowania przez zakłady energetyczne nierentownych kopalni węglowych? Niegospodarność topi się w inflacji, zgodnie z ruskim przysłowiem: „kańcy w wodu”.
Inflacja jest zła, ale wyjście z niej jest boleśniejsze. Kto pamięta 1990 r. i Balcerowicza, to zna ten ból. Teoria musi wówczas okiełznać praktykę. Przypomnijmy więc teorię: co by się stało, gdyby dobry rząd, chcąc zadowolić wszystkich, dał każdemu podwyżkę 1000 zł? Odpowiedź jest prosta: przynajmniej o podobną wartość urosłyby ceny, zatem realnie nasz poziom życia nie uległby zmianie. Średnia statystyczna jest myląca, wzrosłyby ceny towarów tam, gdzie nastąpił wzrost popytu, spadną tam, gdzie popytu nie ma. Większość ludzi żyje od pierwszego do pierwszego, wydając ok. 70% na podstawowe potrzeby (żywność, mieszkanie itp.), tu wzrost cen byłby najwyższy. Być może spadłyby ceny jachtów i rękawiczek. Podżegające inflacje rozdawnictwo pieniędzy, w największym stopniu uderzyłoby w biednych.
W otwartej gospodarce rynkowej nie ma innej drogi gaszenia inflacji, niż przez zamrożenie płac. Chcąc zatrzymać potop, zatykamy wylew wody, chcąc powstrzymać inflację, trzeba zablokować wypływ pieniędzy. Nie ma dobrej i sprawiedliwej metody zatrzymania wylewu pieniędzy, jest to zawsze bolesne i niesprawiedliwe, ale konieczne, jeśli rzeczywiście ratować chcemy biednych przed nędzą. Tylko, że rząd, który zaczyna od przyznania sam sobie podwyżek, nie ma moralnego prawa wymagać od ogółu zgody na „zamrożenie” płac. „I tak głupi Jurek, ukręcił na swą szyję sznurek”.