Zaliczam się do tej „milczącej większości”, która chce być dobrze rządzona, bez borykania się z ciężarem współrządzenia. Demokracja to, dla mnie, trochę przereklamowana sprawa. Jest sfera moich osobistych spraw, nie chcę, by jakaś większość lub światła mniejszość o nich decydowała. Jest sfera spraw publicznych, do ich pilnowania raz na kilka lat wybieram swoich reprezentantów, niech oni martwią się, by było lepiej. Nie widzę powodu, by każdego dnia zawracano mi głowę, podpytując, co zrobić.
Demokracja wejdzie na nowy etap, jeśli przejdzie przez Parlament ustawa pana ministra Czarnka. By dyrektor szkoły mógł zaprosić na lekcję aktywistów z organizacji społecznych, pozytywną opinię musi przedstawić ogół rodziców uczniów tej szkoły. Opinia ta, dodatkowo, musi być zgodna z opinią Kuratora Oświaty, domniemywa się bowiem wyższą świadomość klasową urzędnika państwowego.
Demokracja w szkołach, bez obrazy, funkcjonuje dziś normalnie, czyli kulawo. Rodzic wysyła dziecko do szkoły, licząc, że tam są fachowcy, którzy życzliwie i profesjonalnie zajmą się sprawami edukacji i wychowania. Ponieważ szkoła nie może ograniczać praw rodziców, wymyślono różne wytrychy demokratyczne. Są wybierane przez rodziców rady klasowe. Zbierając składki na komitet rodzicielski, decydują one o wycieczkach, kwiatach na dzień nauczyciela i innych ważnych sprawach. Co roku, we wrześniu, trwa ostra walka rodziców toczona pod hasłem: jak nie zostać wybranym. Szczebel wyżej jest rodzicielska Rada Szkolna, do której też się nie pcha nikt normalny. Rada szkolna uczestniczy nawet w procedurze wyboru dyrektora, choć nie ma tam wiele do powiedzenia. Nad szkołą jest także demokratyczny nadzór – wybrane przez mieszkańców organy samorządu terytorialnego. Ważniejszy jest jednak niedemokratyczny nadzór, czyli minister i kuratorzy.
Ponieważ ten niedemokratyczny nadzór ma słuszne powody podejrzewać kulawe funkcjonowanie demokratycznego nadzoru lub współrządzenia, chce tą demokrację udemokratycznić. Zgłosi się do szkoły aktywista z Ligi Obrony Kraju pragnący uczyć dzieci, jak się nakłada maski gazowe. Dyrektor skieruje ten wniosek do Rady Szkolnej, ta nie może samodzielnie wyrazić opinii, musi więc skierować pytanie do wszystkich rodziców wszystkich dzieci. W rodzinach dylemat: tatuś militarysta – za, mamusia w trosce o higienę twarzy – przeciw, kultura u nas wysoka więc do mordobicia w tej kwestii nie dochodzi. Ostatecznie 5 tatusiów i 4 mamusie wyrażą swoje za i przeciw, reszta zamilczy, wychodząc ze słusznego założenia: co to ich obchodzi. W końcu za to dyrektor i nauczyciele biorą pieniądze, by wiedzieć co, dla dzieci w szkole, jest potrzebne i bezpieczne. Opinia takowa trafi do Kuratora, a ten ostatecznie zdecyduje, czy maska gazowa na buzi jest patriotyczna, czy defetystyczna.
Nawet jeśli nie chodzi o maskę p-gaz, lecz o inną rzecz gumową, nie widzę powodu, by drażnić ludzi nadmiarem demokracji. Ostatecznie każdy rodzic dysponuje prawem najbardziej demokratycznym, prawem wyboru. Jeśli uzna, że jego dziecko jest źle uczone lub wychowywane, może je przenieść do innej szkoły. I to wystarczy. A jak, w szczegółach, organizować ów proces wychowawczy, niech decydują fachowcy: dyrektor szkoły i nauczyciele. Trzeba ich tylko obronić przed dyktatem urzędniczej centrali.