Ruszy, miejmy nadzieję, od września szkoła, taka normalna, z tablicą i kredą, z ludźmi rozmawiającymi twarz w twarz, a nie ekran w ekran. Zaryczą na przerwach decybele dojrzewających łosi, zaskrzypią ławki pod ciężarem tornistrów. Oby znów było po staremu, bo to nowe, covidowe, już się przejadło.
Niektórym tęsknota za starym nie wystarczy. Skoro jakimś zrządzeniem losu stali się Ministrami od Nauczania, chcieliby w każdej szkole swoje „ja” uwiecznić, niech owe „ja” wisi na ścianie, kwitnie w klasie, pęta się po korytarzu. W sprawach podstawowych – wynagrodzenia nauczycieli, poprawy warunków materialnych nauczania – taki minister nie zrobi nic, bo mu inny minister powie: „piniendzy ni ma, i nie byndzie”. Pozostaje platforma programowo-wychowawcza, tu poszaleć można dowolnie, wiedząc, że to czysta abstrakcja: żaden ministerialny program edukacyjny i wychowawczy nie jest realnie realizowany z braku czasu i chęci. Minister, który w polityce dosłużył się stopnia profesorskiego, wie o tym doskonale. Dlatego szarpnął się jak rumak Don Kichota zapowiadając, że szkoła – instytucja aż nadto sfeminizowana – będzie wpajać cnoty niewieście.
Na filozofii najlepiej znają się filozofowie, pewnie więc i na cnotach niewieścich – niewiasty. Zdarzyło mi się oglądać sztukę teatralną pani Zapolskiej o rodzinie Dulskich. Cnoty niewieście uosabiała tam pani Aniela, trajkocąc bez końca (z braku fejsbuka). W opozycji były cnoty męskie Felicjana, ten mówił krótko i smacznie: „a niech was diabli wezmą”. Pani Zapolska jakby antycypowała gender, bo dziś to faceci, zwłaszcza ministrowie trajkocą bez sensu i bez końca, kobiety odpowiadają im krótko a smacznie: „wy….j”.
Może pani Zapolska nie jest szczególnie kompetentna do pisania o niewieścich cnotach? Lepszy byłby Sienkiewicz, bo ten to może o wszystkim i wszyscy go lubią. Z kobietami sienkiewiczowskimi jest jednakże pewien problem, mężczyzn pisarz opisywał pełnokrwistych (np. Kmicic), a kobiety to takie blade, papierowe wyobrażenia męskich ideałów (Oleńka). Wiem, że jak się człowiek nabohaterzy, to chciałby na koniec usłyszeć słowa: „jam ran twoich całować niegodna”, ale gdzie, prócz filmu i książki, znajdzie się gęś gotową wypowiadać takowe kwestie. Nadmierne zaufanie do Sienkiewicza prowadzi w ego-manowce. Potem się sięga po Biblię i dowodzi słuszności przykazania boskiego: „czyńcie ziemie i kobiety sobie poddanymi”. Wizja kobiety-anioła, która „łagodzi rany”, poda kapcie i gorący rosołek na kaca, jest ułudą gorszą od socjalizmu, co gorsze, rozczarowanych młodzieńców prowadzi w krainy zboczeń, w tym do polityki.
Kobiety-nauczycielki wiele zniosą, taki czy inny program to dla nich nie nowina. Wiedzą, że to tylko pustosłowia, przelewanie z pustego w próżne, rozbijanie sensu o system: „zakuj, zalicz, zapomnij”. Ministry, mniej lub bardziej ambitne, przychodzą i odchodzą, szkolna bida trwa.
A cnoty niewieście rodzą się poza systemem. Idą dziewczyny, nie za Sienkiewiczem, lecz za Korą, nie czekają na ratunek, nie czekają na wiatr, lecz są tym wiatrem co rozgoni, ciemne, skłębione zasłony.