O tym, że listonosze nie mają łatwej pracy wiedzą raczej wszyscy. Gdy dodamy do tego, nie bardzo wysokie zarobki – to w ogóle nie ma czego listonoszom zazdrościć. Oni natomiast pozazdrościli protestującym co chwilę kolejnym grupom zawodowym – policjantom, nauczycielom, rolnikom, sędziom – które masowo udają się na L4 z powodu różnych odmian grypy: ptasiej, świńskiej, psiej etc. Teraz i listonosze zachorowali, na nową mutację popularnej choroby… – grypę gołębi pocztowych. Tym razem więc paraliż grozi Poczcie Polskiej.O tym, jak sytuację w swoim miejscu pracy oceniają pocztowcy, opowiada jedna z częstochowskich listonoszek, która zwróciła się do naszej Redakcji z prośbą o nagłośnienie ich walki m.in. o podwyżkę płac.
„Listonoszy dopadła grypa gołębi pocztowych. Coraz gorzej się czują, coraz więcej nas choruje. Straszna zaraza. W Częstochowie jest to mniej więcej pół na pół. Ale zarząd Poczty Polskiej może mieć na to wpływ, może nam pomóc, żebyśmy się wyleczyli.
Przede wszystkim leczą pieniądze, to jest najlepsze lekarstwo.
Poza tym uczciwa rekrutacja osób na stanowisko listonosza. Obecna rekrutacja jest do bani i nikt za takie pieniądze, jakie dają nie przyjdzie do pracy na listonosza. Są przypadki, że tacy ludzie nie wchodzą na wyższe piętra bloków, w których mają roznieś pocztę, bo im się nie chce i nie doręczają listów. Za to potrafią siedzieć kilka godzin na skwerku, żeby przeczekać dniówkę. Takie właśnie osoby są przyjmowane do pracy.
Nikt za 1.700 zł na rękę nie podejmie się roznoszenia listów. Przychodzi student i on by nawet popracował, ale to wiąże się z odpowiedzialnością. Za zgubienie listu jest kara w wysokości 2 tys. zł, a on zarobi 1.700 zł. Poza tym czy deszcz, czy śnieg, czy upał trzeba wziąć ciężką torbę i iść w teren, więc nikt o zdrowych zmysłach nie weźmie tej roboty.
W Częstochowie jeszcze rekrutacja się odbywa, w innych miastach nawet tego nie ma. A zarząd zamiata problem pod dywan. Obecnie brakuje w kraju około 2 tysięcy listonoszy. Są miejsca w Polsce, gdzie mieszkańcy widują listonosza tylko raz na dwa tygodnie. I zarząd się do tego przyzwyczaił i twierdzi, że taka sytuacja jest przez nas, samych listonoszy. Ludzie też się już do tego przyzwyczaili i czekając na decyzję np. o 500+, pozew z sądu, czy pismo od komornika, sami idą na pocztę, stoją w kolejce i pytają czy coś do nich przypadkiem nie przyszło. Nierzadko okazuje się, że list jest, tylko leży, bo nie ma go kto dostarczyć. O ile dwa lata temu, przy okazji organizowanych przez nas pikiet, zarząd o tym mówił, tak teraz całkiem milczy. A pani rzecznik odpowiada tylko zdawkowo, że „zajęliśmy się tym problemem i w najbliższym dniach sytuacja się poprawi”. Ale to są tylko dyplomatyczne odpowiedzi na odczep się, ale nie idą za tym żadne działania. Jest tragicznie. Ja jako listonoszka z dwudziestoletnim stażem wstydzę się za tych nowo przyjmowanych, bo psują wizerunek całego środowiska uczciwych listonoszy. Wytrawne grono listonoszy, którzy chcą pracować, nie są najemnikami, są od lat pracownikami Poczty Polskiej dobrze znają swój fach i wiedzą co robią. I o to nam głównie chodzi, żeby dyrekcja zwróciła uwagę na realny, poważny problem. Nie ma ludzi, a za te pieniądze, które się im oferuje, do pracy nikt uczciwy i pracowity nie przyjdzie.
Był taki pomysł, żeby tym co się przyjmują na zachętę dawać więcej pieniędzy. I na przykład pracownik przyjęty w marcu dostał o 100 zł mniej niż ten przyjęty w maju, a ten przyjęty jeszcze później dostał jeszcze więcej, więc ludzie zaczęli się buntować. „Zaraz, to ja się też zwolnię i przyjmę od nowa, bo wtedy dostanę więcej”. Istna paranoja. A co z nami „starymi” listonoszami, gdzie dla nas są jakieś podwyżki, gdzie jakaś zachęta do dalszej pracy?
Oczywiście, mogłabym się zwolnić, ale ja lubię swoją pracę i chcę ją dalej wykonywać, nawet chodzenie w błocie czy upale mi nie przeszkadza, nawet to, że zostanę obrzucona wyzwiskami i obelgami, czy postraszona, że dostanę w mordę. Godzę się na te wszystkie niedogodności, ale nie za takie marne grosze.
Mieliśmy w przeszłości epizod z odczytywaniem przez listonoszy liczników prądu i gazu. Co ciekawe listonoszom przydzielano tylko bardzo ciężkie rejony, czyli na obrzeżach miasta, gdzie ciężko się dostać, albo miejsca gdzie licznik znajdował się na dużej wysokości, i żeby się do niego dostać listonosz musiał wchodzić po drabinie. Za to pracownicy gazowni czy elektrowni dostawali „łatwe rejony” czyli bloki w mieście, gdzie nie ma problemu z dostaniem się na klatkę czy do mieszkania lokatora. Oczywiście pracę wykonywali tylko ci listonosze, którzy się na to godzili. Chodzili tam, gdzie już nikt inny iść nie chciał, bo niebezpiecznie, bo daleko, bo można się natknąć na podejrzanego typa… Mało tego, okazało się, że listonosz nie jest w stanie zrobić tego w godzinach pracy w tygodniu. Bo w torbie oprócz tony listów, pieniędzy, ma jeszcze tablet (za którego uszkodzenie odpowiada finansowo). Dochodziło do takich paranoi, że listonoszki chodziły w soboty z taboretami do tych liczników. Zresztą powoli, niepostrzeżenie zaczęto zmniejszać stawki za każdy spisany licznik. Dyrekcja w końcu na szczęście zrezygnowała z tych całych liczników.
Zdarza się, że listonosze robią rzeczy, które nie należą do ich obowiązków. Na przykład mają dyżury do wpisywania listów, bo nie ma kto tego robić, albo dzielą listy, bo też nie ma kto tego zrobić. Brakuje także ludzi na przeładowaniach, rozdzielniach, sortowniach. Zarząd znalazł kruczek w przepisach, i tym się podpiera, że wpisuje się listy nie swoje lecz kolegów. Jest to bzdura. Nie wolno nam tego robić, to jest nielegalne. Rzecz karygodna.
Porobiono swego czasu tzw. WER-y (Węzły Ekspedycyjno-Rozdzielcze), gdzie przesyłki są sortowane, a następnie wysyłane w dalszą drogę po kraju. Tam niejednokrotnie pracowali aresztanci i więźniowie. Ale okazywało się, że wcale nie chcieli tego robić. Tylko, że tak pracowali, że listy przychodziły do Częstochowy w ogóle nieposortowane. Więc nasi pracownicy musieli robić to od nowa. Aresztant był tam za karę, więc się nie starał, bo i po co, i tak nikt mu nie mógł nic zrobić. W Warszawie był nawet przypadek, że więźniowie uciekli z przeładunku.
Taką mamy rzeczywistość w Poczcie Polskiej. To po prostu wstyd.
Wybudowane piękne biurowce poczty w Warszawie, Wrocławiu czy Katowicach, a w nich dalej jak za komuny kwitnie biurokracja. I przerost zatrudnienia w administracji. Zapewne żaden z tych urzędników nie pracuje za 1.700 zł miesięcznie.
Przez cały rok dyrekcja Poczty mówi o sukcesach firmy, że firma zarabia, że podpisała kolejną umowę na dostarczanie pism sądowych, że sponsorujemy sportowców itp. Wszystko to pięknie. Tylko ja się pytam, gdzie są te pieniądze skoro jest tak dobrze?
Wielu osobom nie podoba się, że placówki pocztowe zamieniają się w kioski ze słodyczami, zabawkami, księgarnie, że są tu gazety, wydawnictwa sakralne itp. Może rzeczywiście jest tego dużo, ale ze sprzedaży tych produktów Poczta ma całkiem niezłe zyski. Więc okej, trzymajmy się tego handlu, ale nie zapominajmy o znaczkach, kopertach, opakowaniach, pocztówkach, o tym z czego Poczta powinna słynąć. Nie popadajmy w paranoję, bo za chwilę się okaże, że skoro są takie zyski, to czemu nie sprzedawać na poczcie kiełbasy czy ziemniaków.
Kolejna sprawa to obowiązek doręczania przez listonoszy np. gazetek reklamowych marketów. To też trzeba roznieść, a żaden listonosz nie jest w stanie doręczyć takich ulotek za jednym zamachem do bloku, który ma kilkadziesiąt mieszkań. Trzeba wracać na pocztę, by odebrać kolejna turę i znów iść w teren.
Z całą pewnością „grypa gołębi pocztowych” będzie się rozprzestrzeniać. Chociaż niektórzy biorą urlop. Jeden z pracowników został ściągnięty z takiego urlopu, bo „gołębie” chorują i nie ma kto pracować. Na razie ta choroba dotknęła listonoszy w 26 miastach, ale wkrótce inne miasta też zachorują, więc zarząd musi coś z tym zrobić, nie może nas dalej tak lekceważyć.
Dzisiaj nie mamy żadnych dodatków. Nie ma szkodliwego, nie ma bonów, nie ma nic. Jest tylko goła pensja. Nadgodziny są przyznawane od sasa do lasa, jak się komu podoba. Na święta nie mamy żadnych paczek czy bonów. A przed laty zdarzało się, że nawet po 600 zł dostaliśmy na święta. Teraz nie ma nic, więc przechodzimy ze skrajności w skrajność.
Wysłaliśmy do Warszawy, do centrali 14 postulatów, w imieniu wszystkich „chorych” i słabo zarabiających, przede wszystkim listonoszy.
Chcemy podwyżki pensji o 1.000 zł brutto oraz uczciwej rekrutacji.
Poza tym nie zgadzamy się na to, by listonosze robili rzeczy, które nie leżą w ich zakresie obowiązków, a do których powinni być przyjmowani osobni pracownicy, czyli na sortownie, przeładownie, pracownicy do wpisywania listów poleconych, przekazów itd.
To są najważniejsze postulaty, których spełnienia się domagamy.”
1 Komentarz
Awizo położone na parapecie okna na klatce schodowej, w skrzynce listy adresowane do ludzi mieszkających w innych blokach to codzienność.
1700 zł.za tak odpowiedzialną prace,
nie dziwie się że nie ma chętnych do pracy.
Awizo położone na parapecie okna na klatce schodowej, w skrzynce listy adresowane do ludzi mieszkających w innych blokach to codzienność.
1700 zł.za tak odpowiedzialną prace,
nie dziwie się że nie ma chętnych do pracy.