– Dla mnie życie jest pisaniem, pisanie jest życiem i tych sfer nie potrafię oddzielić. Na co dzień pracuję zarobkowo, opiekuję się dwojgiem dzieci i piszę, nawet w kuchni piszę nad garnkiem zupy… Wioletta Grzegorzewska, częstochowska poetka na emigracji. Niedawno zadebiutowała na prozatorskim rynku tytułem „Notatnik z wyspy”. Teraz, specjalnie dla Tygodnika Regionalnego „”, ujawnia szczegóły swojego życia, opowiada o swoich zmaganiach z rzeczywistością, a przede wszystkim o pisaniu.
– Co dalej po sześcioletniej emigracji? Polska? USA? Ponoć starała się Pani o Zieloną Kartę do Stanów?
– Od kilku lat mieszkam na wyspie Wight w centrum wiktoriańskiego miasteczka Ryde i kiedy wychodzę przed dom, widzę cieśninę Spithead i białą wieżę Spinaker w Portsmouth. Przyzwyczaiłam się do życia w Anglii i nigdzie się już nie wybieram, a wyjazd do Ameryki był moją mrzonką, syndromem odziedziczonym po przodkach, którzy, jak się dowiedziałam, wyjechali przed wojną do Kanady. W latach 1925–1929 wyemigrowało z Polski około 450 tysięcy osób. Wśród nich była moja dalsza rodzina. Wygnała ich z Polski epidemia czerwonki, która zabijała ludzi na terenach byłego zaboru rosyjskiego. Pradziadek kazał swoim córkom schować do barchanowych pończoch czerwonaki, czyli carskie złote, ruble na drogę i popłynęli transatlantykiem w świat.
– Czy na Wyspach łatwiej być twórcą? Jak postrzegają Panią Anglicy? Czy widzą Polkę-poetkę, czy może po prostu sąsiadkę?
– Moje życie na wyspie to teatrzyk qui pro quo. Trzy dni w tygodniu jestem Wajolą, bo tak najczęściej nazywają mnie koledzy z pracy w fastfoodowej korporacji, gdzie obecnie pracuję, podaję posiłki, czyszczę stoliki i nawet sprzątam kible, a potem wracam do domu, zrzucam uniform i jestem zupełnie kimś innym, zamykam się w sypialni, która jest jednoczesnej moją biblioteką i pracownią i czytam na przykład eseje Margisa o pochwale nieprzejrzystości. Mnie taki układ w życiu odpowiada. Zachowuję dzięki temu równowagę psychiczną. Zawsze lubiłam przebywać wśród ludzi z różnych grup społecznych, ras i języków. Kiedy studiowałam w Częstochowie raz mieszkałam trzy miesiące w hotelu przy Żyznej razem z emigrantami z Rosji, a potem przeprowadziłam się na stancję do zamkniętego świata bezhabitowych sióstr zakonnych przy ulicy świętej Barbary. Lubię ludzi, dlatego chcę przysłuchiwać się ich językom, zapamiętywać ich historię, to poszerza perspektywę. Ostatnio dowiedziałam się na przykład od koleżanki z Chin, że Azjatki nazywają białe kobiety kozami.
– Czym – poza pisaniem oczywiście – zajmuje się Pani na co dzień?
– Dla mnie życie jest pisaniem, pisanie jest życiem i tych sfer nie potrafię oddzielić. Na co dzień pracuję zarobkowo, opiekuję się dwojgiem dzieci i piszę, nawet w kuchni piszę nad garnkiem zupy, na przykład otwieram zmywarkę i widzę, jak mój oddech ślizga się przez chwilę na wyjętym z gorącej zmywarki nożu.
– „Notatnik z wyspy” to Pani debiut prozatorski. Czy to dla poetki wyzwanie?
– Pisało się ciężko, ponieważ zaczęłam tworzyć te notatki w 2006 roku na początku emigracji. Byłam wtedy w ciąży, klepałam biedę, nie miałam książek, swobodnego dostępu do komputera i internetu. Chodziłam do kafejki internetowej przy kościele baptystów i za pieniądze przeznaczone na tabletki kwasu foliowego i sok marchewkowy, kupowałam minuty, kwadranse, godziny, aby publikować zapiski w dzienniku na autorskiej podstronie literackie.pl. „Notatki” powstawały też na serwetkach, karteluszkach, w zeszytach. Wszystko po to, aby nie zatracić się w zachodnim, wyjałowionym świecie, zachować na przyszłość pewne szczegóły, słowa, spostrzeżenia. „Notatnik z wyspy” ma tylko osiemdziesiąt siedem stron, bo większość zapisków gdzieś zgubiłam podczas dwóch przeprowadzek, a nie wszystko mogę odtworzyć z pamięci.
– Zatytułowała Pani swoją książkę „Notatnik z wyspy”. Skąd ten pomysł?
– Ta książka jest zbiorem sylw, notatek z emigracji, wiec wybrałam najprostszą, bezpretensjonalną opcję tytułu. Powiem Panu pewną ciekawostkę. Jeden mój czytelnik napisał do mnie list, w którym opowiadał, że nie miał pojęcia o moim wyjeździe za granicę i kiedy czytał „Notatnik z wyspy”, pomyślał, że jestem dobrą pisarką, skoro tak realnie wymyśliłam alternatywne życie na wysepce na Kanale la Manche (śmiech).
– W dzisiejszych czasach modne jest pisanie na Facebooku lub Twitterze. Pani prowadzi blog „Pamięć Smieny”. Czy według Pani lepiej pisze się „notatnik” czy może właśnie blog?
– „Pisałem już bardzo długo i nagle spostrzegłem że nie mam w ręku pióra” odnotował Tadeusz Różewicz. Nie ma znaczenia, czy publikuję na blogu, na portalu, czy w papierowych pismach literackich. To są tylko aparaty przekazu. Proces pisania odbywa się w myślach i ma związek ośrodkami pamięci, koncentracji, kojarzenia. Poza tym na wyspie nie mam z kim dzielić się moimi utworami, więc próbuję szukać odbiorców w sieci, lubię czytać ich komentarze i myśleć o tym, że moje opowiadanie w mgnieniu oka trafi za ocean.
– A co sądzi Pani o poezji młodych ludzi? Czy czytuje Pani autorów, który dopiero zaczynają?
– Metryka poety nie ma znaczenia i czterdziestoparoletni twórca może być debiutantem. Czytam poezję w cudzysłowie młodych na portalach oraz na łamach pism literackich i czasem widać, że jest grubymi nićmi szyta jak wiersze filomackie Adama Mickiewicza, gdzie te łzy rzęsiste, wierszowane chryje, wrą po kryształach koniaki. Pisanie młodych jest energetyczne, z dużą werwą językową i ma swój urok, choć zwykle te wiersze są ładnie spreparowanymi wydmuszkami.
– Istnieje opinia, że większość autorów debiutuje wierszem, bo tak jest łatwiej. Czy Pani zgodzi się z tą opinią?
– To jest mit. W Polsce łatwiej debiutować prozą. Nawet mierne powieści szybciej znajdują czytelników niż wybitne wiersze.
– Emily Dickinson pisała: „Mieszkam w Pałacu Możliwości – Piękniejszy to dom od Prozy. O wiele więcej okien.” Fragment ten pojawia się również w Pani najnowszej książce. A jak jest teraz w Pani przypadku? Co stało się z Pani Pałacem Możliwości, czyżby teraz Proza miała więcej okien?
– Wydaje mi się, że od dawna mieszkam gdzieś pomiędzy, w Pałacu Prozaiki. Prozaika jest sposobem pisania o ludzkich wydarzeniach, skupiającym się na zwyczajnych, nieuładzonych, pospolitych faktach z życia codziennego. W mojej poezji pisałam o łuskaniu bobu, zwożeniu na wózku z pola dojrzałych makówek, stypie i czuwaniu przy zwłokach bliskiej osoby, patroszeniu pstrągów, zjeżdżaniu na workach wypchanych sianem i tak dalej. Zawsze inspirowało mnie codzienne doświadczenie, lubię opowiadać historię, chce rekonstruować znany mi świat polskiej prowincji, a wszystkiego nie zdołam opisać wierszem.
– Jaka według Pani jest przyszłość poezji?
– Jeden chiński poeta Tu Fu żył w biedzie i chorobie, martwił się, że poezja nie przetrwa, skarżył się swojemu koledze po piórze tysiąc trzysta lat temu: „Kto o nas dba, komu nasze kłopoty w głowie? Sami jesteśmy dla siebie publicznością.” A jednak poezja z dynastii Tang przetrwała. Myślę, że z naszą poezją będzie podobnie. Nikt o nią teraz nie dba, ale to właśnie ona, a nie literatura faktu: wspomnienia, reportaże czy biografie, utrwali ducha naszych czasów.
– Dziękuję za rozmowę.