Z tych czy innych powodów uczestniczyłem w manifestacji, połączonej ze zbiórką darów na rzecz uchodźców. Tłumaczyć się z tego nie muszę: jedni chodzą na szopingi, inni na msze święte. Też mam prawo chodzić, gdzie chcę. Ale nie o tym… W trakcie owej manifestacji zanotowałem dwie obserwacje socjologiczne.
Pierwsza należała do kategorii „ludu skrzywdzonego”. Przyszła pewna pani, o fizjonomii świadczącej o oderwaniu i wykluczeniu, bezceremonialnie zabrała siatkę z uzbieranymi dla uchodźców rzeczami. Poinformowała ogół, że MOPS jej zabrał zasiłek, więc jej się należy. Z ludem, któremu się należy, dyskutować trudno, organizatorzy musieli pogodzić się ze stratą.
Większym dla mnie szokiem była krótka rozmowa z eleganckim młodzieńcem w modnym, markowym, stroju sportowym. Na oko bardzo sympatyczny 30-latek, taki prawie idealny kandydat na zięcia. Okazał on wrażliwość społeczną, pytając przeciw komu ta manifestacja. Gdy usłyszał, że przeciw nikomu, ale za pomocą biednym migrantom, z miłym uśmiechem określił swój pomysł na rozwiązanie problemu: „trzeba ich do autobusu i dalej do gazu…”. Może jestem starej daty, może tkwi mi w głowie, że „wysyłanie do gazu” nie jest abstrakcją, że dotyczyło bliskich i znajomych moich rodziców, że tych wysłanych do gazu się wspominało jako konkretne postacie, tych „może” wśród ludzi mojego pokolenia jest tak dużo, że siedzi w nas przekonanie o świętości życia każdego człowieka. A ze świętości nie wypada robić żartów.
Niemcy w 1939 r. nie były już narodem szczególnie cywilizowanym, o czym świadczyło blisko 80% poparcie dla Hitlera wyrażane w licznych referendach. Prowadzono perfidną propagandę ukazującą osoby niepełnosprawne jako koszt obciążający „normalne” społeczeństwo. Koszty należy ciąć, a taki „niepełnosprawny” nieproduktywnie zjadał dochód narodowy. Mimo takiej, łykanej ogólnie propagandy, akcję masowego mordowania tych „nieproduktywnych” prowadzono w tajemnicy, po jej ujawnieniu i protestach Kościoła, musiano się – na jakiś czas – wycofać. Podobnie było z Żydami. W wywołanym szale antysemickim akceptowano „ustawy norymberskie”, tolerowano „ekscesy młodych”, czyli pogromy na ulicach miast. Ale, gdyby ktoś publicznie zaproponował „rozwiązanie” problemu przez masowe „zagazowanie”, uznany byłby za niebezpiecznego zbrodniarza. Ustalenia z Wansee utrzymywane były w tajemnicy. Prawie do końca wojny karmiono lud informacjami, że „deportacje na Wschód” dotyczą tylko Żydów – cudzoziemców, tych Ostjuden w chałatach, których trzeba nauczyć cywilizacji. Niemieccy patrioci żydowskiego pochodzenia mieli być chronieni, gwarantowało to słowo Fuhrera.
Do czego zmierzam? Otóż w 1939 r., w Norymberdze lub Berlinie, gdyby młody, elegancki Aryjczyk, publicznie do nieznajomego powiedział, że Żydów trzeba zagazować jak insekty, to byłby skandal, oburzenie, być może mordobicie SS-aktywisty. Jeszcze wtedy, na kilka miesięcy przed wybuchem wojny, w Niemczech hitlerowskich, ogół uznawał życie ludzkie za świętość. A ze świętości nie wypada robić żartów.
To co wtedy, tam, nie wypadało, dziś u nas jest uliczną i internetową normą. Nawołujący do ludobójstwa polski Aryjczyk nie traci poczucia samozadowolenia. Przecież jest zaradny i dowcipny, przecież zna i broni nasz interes narodowy. Czego się, dziadersie, czepiasz? Ano czepiam. Odjechaną babkę, której się należy, akceptuję jako część rzeczywistości, można takie realia oswoić i powolutku pozytywnie zmieniać. Ale wobec ludobójcy Aryjczyka jestem bezradny, czuję się, jako okruch narodu polskiego, przez niego opluty i pohańbiony.