Doczekał wieku zacnego i odszedł ze staroświecką dyskrecją, Wielki Pisarz z podolsztyńskich Kusiąt, z kieleckiego Jędrzejowa, z prowincjonalnej Częstochowy. Ta jego staroświeckość kłóciła się z nowomodną modernizacją, tak jak klinkier kłóci się z kostką Bauma, był cały z XX wieku, a tu wszem i wobec zapanował wiek XXI. Andrzej Kalinin, człowiek przedwojenny (rocznik 1933), solidny rzemieślnik słowa i twórca obdarzony niezwykłym słuchem społecznym.
Pracowałem z nim w „Dzienniku Częstochowskim 24 godziny”, próbując podpatrzyć jego metodę, zdając sobie sprawę z daremności prób, bo żeby tak pisać, trzeba być Kalininem, trzeba nieść w sobie doświadczenie XX w., trzeba mieć w pamięci wielość różnorodnych opowieści konkretnych ludzi, a przede wszystkim cierpliwość i uważność w wysłuchiwaniu człowieczych historii. Ideałem takiego odtworzenia wysłuchanej historii, była – najbardziej znana książka Andrzeja – „A Bóg o nas zapomniał”- opowieść kresowiaka, oddana słowami kresowiaka, o odkrywaniu najgorszego zła. Książka nobilitowana przez samego Czesława Miłosza, pozytywnie oceniana przez Jerzego Giedroycia, wpisana w kanon lektur szkolnych… Przypominam o tym, bo takie wyróżnienie nie jest częstym w naszym prowincjonalnym świecie.
Był wyróżniany i sam wyróżniał. Zasłużyć na opisanie przez Andrzeja było marzeniem, każdy literacki opis był portretem rysowanym ciepłym słowem. O walce „wielkiego Gniadego” po wypadku o powrót na scenę, o pasji Przypkowskich z Jędrzejowa, o uczęstochowieniu Marka Perepeczki… A obok tego równie ciepłe obrazy bezdomnego z przytuliska, dziewczyny na „gigancie” uciekającej z rodzinnej klatki… Kalinin po staroświecku odróżniał dobro od zła, kierował się kompasem moralnym, ale w każdym chciał i odkrywał nuty dobra, wobec każdego był uważnym słuchaczem.
Zamieszkał w Kusiętach, w domu obok ciemniejącej Zielonej Góry, z panoramą na białe skałki Gór Towarnich. Gościł tu Czesława Miłosza, chwaląc się własnoręcznie zrobionymi meblami i racząc swoją nalewką, słynną „kalininówką”. Miał bowiem duszę cierpliwego rzemieślnika, oczekującego by drzewo dobrze wysezonowało, szlifując je starannie, przecinając prawie rzeźbiąc, by zmienić je w stół lub ławę. Z podobną cierpliwością obrabiał zasłyszane historie, wielokrotnie tasując słowa, by uzyskać z nich właściwą melodię. Dobra opowieść powinna brzmieć, jak muzyka w Filharmonii, dobrą opowieść najlepiej odczuć odczytując ją na głos. Częstował więc gości i kalininówką i barwną gawędą, przeplatając obrazy z jędrzejowskiego dzieciństwa z anegdotami o kolejnych spotkanych na drodze ludziach. Dom był na wzgórzu, więc już sam fakt, że Marek Perepeczko w tuszy zgodnej z odgrywanym „Rewizorem” próbował tam wjechać rowerem, zmieniał się przy kalininówce w pyszną anegdotę.
Bolało potem jedno, że świat – ten częstochowski – tak łatwo o nim zapomniał. Aktywiści od kultury nagradzali honorariami za spotkania autorskie celebrytów ze stajni warszawskich wydawnictw. Kalinina drukować chciał każdy, lecz nikt nie chciał płacić, uznając, że praca pisarska jest działaniem społecznym. Cóż, taki jest los artysty, gdy elita prowincjonalnego miasta zaślepiona bywa światłami wielkomiejskości. Można jedynie mieć nadzieję, że biblioteka nie schowa jego książek do magazynu, że jeszcze kolejne pokolenie uczyć się z nich będzie wrażliwości na człowiecze losy.
Żegnaj, Andrzeju.