Tytuł książki może zmylić. Opowieść Mirosława Zwolińskiego „W dawnej Częstochowie” to obszerne, na 500 stronach zawarte, opracowanie przeszłości kamienic naszej głównej ulicy, Alei Najświętszej Maryi Panny. Opowieść o ulicy, o domach, sklepach, mieszkaniach, a przede wszystkim o ludziach. Szkoda tylko, że urwana na roku 1939, brakuje przez to łącznika ze współczesnym obrazem.
Gdybym chciał najnowszą książkę Mirosława Zwolińskiego potraktować jako rodzaj przewodnika po Alejach Najświętszej Maryi Panny, zderzyć bym się musiał z rozczarowaniem. Nie z powodu książki, lekturę jej polecam wszystkim zainteresowanym przeszłością. Zwłaszcza młodszym, by wiedzieli dlaczego nasze pokolenie wciąż używa nazw: „Dom Frankego”, „dom ze sklepem Bata”, „umówić się pod zegarem” itp. Skrzętnie zebrane informacje wydobywają blask świata, którego nie ma.
Zwiedzanie Alei, nawet z najlepszym książkowym przewodnikiem, jest, niestety, niemożliwe. Modernizując, przerobiono je na luksusowy parking samochodowy, a samochód – istota martwa – nie ponosi odpowiedzialności za stan zajmowanego miejsca. Dziesięć lat po kosztującym miliony złotych remoncie mamy brud, smród i niechlujstwo. Nawet właściciele kamienic i sklepów bardziej troszczą się o samochody, niż o klientów, estetykę reklam zrozumieć może tylko wał napędowy. Nie mogę narzekać więc tylko na wzgardzenie tradycją, na brak nawet małych, plastikowych tabliczek z informacją, że to Dom Frankego, w tej kamienicy był urząd Gminy Żydowskiej, a w tamtej nobliwa „Ziemiańska” (takie rzeczy znajdziemy w miastach przyzwoitych typu Tarnów)… Bo jakby nawet chciano ukłonić się przeszłości, to i tak pokryje ją olej samochodowy lub frytkowy.
Książka Zwolińskiego nie wzbudziła mojego wielkiego zachwytu, ale krytyką mogę się dzielić tylko z tymi, którzy ją przeczytali. Czytając, przypomniałem sobie innego Wielkiego Znawcę Alei, naszego kolegę z „7 Dni” – Ryśka Baranowskiego. Miał on cierpliwość benedyktyńską w gromadzeniu faktów, w żmudnym odtwarzaniu zatartych fotografii i rycin, w odtwarzaniu świata takim, jakim był w przeszłej rzeczywistości. Nie zostawił nam albumu po Alejach, jego prace rozproszyły się po internecie, fejsbuku i innych ulotnych wynalazkach. Nawet sam Rysiek, jak i opiewane przez niego Aleje, stał się bytem wirtualnym. Naszukaliśmy się, wspólnie ze Zbigniewem Biernackim i Wojtkiem Rotarskim, jego grobu na „komunalnym”, bo natura prawie wymazała jego nazwisko.
O Alejach nie pamiętamy i nie chcemy o nie dbać, o Parkach, o wielu innych ważnych miejscach też nie. Nowe jest ważniejsze, błyszczy i ma swój seksapil, jest prawie takie jak w wielkim mieście. To może chociaż o ludziach pamiętajmy, bo miasto bez ludzi to tylko sterta kamieni. Rysiek, jak żył, to był lubiany, ceniony, rozchwytywany, wiedziano, że nie odmówi pomocy. Może wypada nam się odwzajemnić, przynajmniej trwalej wyryć na jego nagrobku zacne imię i nazwisko, dodając być może skromne słowo – znawca i ilustrator Częstochowy.