Starsi panowie…, włos siwieje, a w sercu ciągle maj… I tego się trzymajmy. A maj, jak to mile wspominam, był czasem, gdy kultura wkraczała na częstochowską główną ulicę. Nazywało się to Dzień Książki, choć nie miało nic wspólnego z uchwalonym w 1995 r. przez UNESCO Międzynarodowym Dniem Książki i Praw Autorskich, obchodzonym w krajach nieanalfabetycznych 23 kwietnia.
U nas w dniu św. Jerzego i św. Wojciecha jeszcze kapryśna bywa pogoda. W latach 70-tych XX w., w rozkwicie PRL, połączono książkę ze św. Zofią (wiadomo: Sofia to mądrość). II Aleja NMP pokrywała się kramami krytymi namioto-brezentem z Polnamu. A było tych kramów ze czterdzieści, sam nawet nie wiem co się w nich mieści. Książki dla dzieci wabiły lakierem okładek, „Koziołkiem Matołkiem” i gęsiareczkami, obok młodzież poszukiwała kolejnego tomu Tomka lub bratniego Winnetou (wino tu, wino tam). Militarystów kusiły „tygrysy”, obok spoczywały kryminały z jamnikiem albo z kluczykiem… Była „dedykowana” literatura do pociągów II klasy, małe, broszurowe „pingwiny” z klasyką od Poe, przez Sienkiewicza, po Żeromskiego i Faulknera. I podobna klasyka w wydaniu „imieninowym”, na prezent jak znalazł. Wybredni mieli albumy malarskie pasujące na łapówki dla lekarzy. Ogólnie trzymano ludzi za mordy, cenzura pilnowała socmoralności. Ale, może przez tą cenzurę, moda się zrobiła na czytanie. Klienteli na kiermaszu nie brakowało, choć nie wabiono chińskimi gówienkami.
Była nawet loteria. Jak się nie trafiło pięć razy, to za te nietrafne dawano książkę ze zbioru mniej czytanych. Strasznie polowałem na nietrafienia, bo w tych mniej czytanych odnajdywałem dla siebie rarytasy,tak wzbogaciłem się o Kronikę Galla Anonima. Jak się czasem nie miało tego, co chciało się mieć, to trzeba było sobie radzić. Całą rodziną wycinaliśmy fragmenty z „Dziennika Zachodniego”, gdy leciała tam, w odcinkach, powieść M. Puzzo „Ojciec chrzestny”, zbyt niecenzuralna, by ją do księgarni wpuścić.
W II Alei prezentowała się państwowa oferta: państwowe wydawnictwa i państwowe księgarnie. Ale jak się ktoś prywatnie rozłożył, z własnym wyprzedawanym księgozbiorem, to go nie bito. Jak się zrobił deficyt podaży wobec popytu, to i się prywatni „bukiniarze” wyspecjalizowali, przebicie na dobrej książce było większe niż na kiełbasie. Na pielgrzymów oczekiwali inni bukiniarze, ci ze św. Barbary, a wybór u nich był też wszechstronny. Obok „Żywotów Świętych” znaleźć można było Michalinę Wisłocką…
Aż mnie wspomnienie łezką w oku zakręciło. Diabeł jeden wie, dlaczego co pokolenie to inne przejawy kultury. Wtedy ludzi z wyższym wykształceniem, czyli tzw. inteligentów było 10%, dominował gmin z wykształceniem podstawowym i zasadniczym. Wchodziło się do klitki mieszkaniowej, rodzina w niej typowa – ojciec hutnik, matka tkaczka, a na ścianie półka z pełnym wydaniem dzieł Orzeszkowej. A teraz więcej inteligentów niż cukru w cukrze, a Orzeszkowa na makulaturze.
Nie narzekam. Czasy się zawsze zmieniają i nigdy nie wiesz: na lepsze, czy gorsze… Tylko trochę mi żal tych majowych kramów obłożonych książkami.