Dola „dziaderstwa” polega na niemożności zrozumienia języka używanego powszechnie, a w ślad za tym na utracie komunikacji z otoczeniem. Użycie powszechne idzie za postępem, daje się terroryzować młodości, ogałacać fejsbukiem i tłiterem. Już wkrótce stołem nie będzie to, co się własnym okiem widzi jako stół, lecz to, co w fejsie i tik-toku taką nazwę uzyska.
Męczę się więc okrutnie, próbując stosowne miano nadać osobnikom zaangażowanym w sprawy publiczne, np. w kwestę na rzecz renowacji starych grobów lub na Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Nie mogę zawężać ich osobowości do tej jednej czynności, nazwanie ich „kwestarzami” to zubożenie. Ich aktywność jest wielopolowa, kwestują, jakby, przy okazji, bo przyłączają się z reguły do wielu inicjatyw. Niektórzy równie chętnie dają i zbierają dla Owsiaka, jak i dla Caritasu.
Kiedyś takowych ludzi nazywano działaczami, lecz w PRL miano to przyschło do aktywnych członków partii. Jak to w biologii bywa: jest zwykły członek i członek aktywny, ten aktywny zmienia się w działacza i staje się częścią aktywu, co moi rówieśnicy wiedzą i rozumieją. Modne jest obecnie słowo aktywista. Ale to kojarzy się z chwilową erupcją aktywności, takim pójściem na manifę, by gromko od innych żądać rzeczy niemożliwych do realizacji. A czy aktywistą może być niemanifestująca jednostka, cierpliwie i bezskutecznie zajmująca się dokumentacją przeszłości, ochroną ślimaków lub przywracaniem krajobrazu wiejskiego? Są tacy ludzie, podobno wierzą, że cisi dostąpią nieba i z uporem Świadków Jehowy rozprowadzają wśród znajomych mądre książki, artykuły, istotne informacje i koncepcje. Zbyt ich szanuję, by obrazić słowem „działacz” albo spłycić do roli „aktywisty”.
Możliwa była kiedyś forma nazewnicza „społecznik”. Nawet ją lubię, ale brzmi równie anachronicznie, jak nieużywane od 100 lat określenie „współdzielca”. Współdzielca tworzył współdzielnie i tam dzielił się, z wzajemnością, swoim dobrem z innymi współdzielcami. Nie mylmy tego ze spółdzielniami, w których spółdzielcy dzielą się swym dobrem z Prezesem, a on się czasem odwzajemnia. Społecznik to facetka lub facet, bezinteresownie współtworzący organizację społeczną, by ta bezinteresownie robiła coś dla społeczeństwa.
Problem w tym, że znikły organizacje społeczne, są tylko pozarządowe. Bezinteresowność także zanikła. By coś zbiorowo robić trzeba zarejestrować organizację pozarządową, wymogi formalne są takie, że owa „or-po” musi przynajmniej księgowego zatrudnić. Oprócz tego daje chleb aktywistom, bo przecież i oni muszą z czegoś żyć. Z braku organizacji społecznych określenie społecznik zanikło. Nazwać kogoś „pozarządowcem” nie pozwala mi szacunek dla logiki. W Polsce, oprócz garstki 150 ministrów i wiceministrów, reszta 38 mln narodu to pozarządowcy. W dodatku społecznikiem się jest, bo to cecha charakteru, w rządzie lub poza rządem się bywa.
Określenie „pozarządowiec” jest równie mylące, jak – często używane – „samorządowiec”. Każdy z nas jest samorządowcem, bo w świetle prawa samorząd terytorialny tworzą wszyscy mieszkańcy. Z niewiadomych względów „samorządowcami” nazywają siebie tylko ci, którzy żyją na koszt tych wszystkich mieszkańców.
Mam więc problem okrutny, jak Gałczyński z ogórkiem: jak nazwać tych, szanowanych i lubianych przeze mnie, osobników bezinteresownie pracujących dla dobra ogólnego. Chyba ich nazwę po prostu: dobrymi ludźmi. I chciałbym by światem, Polską i moim miastem rządziła masoneria dobrych ludzi.
1 Komentarz
Panie Jarosławie felieton jak zawsze w punkt opisujący naszą smutną polską rzeczywistość. Podziwiam niezmiennie za dystans i trzeźwy ogląd sytuacji
Panie Jarosławie felieton jak zawsze w punkt opisujący naszą smutną polską rzeczywistość. Podziwiam niezmiennie za dystans i trzeźwy ogląd sytuacji